30 lipca 1964


Fragment „Dzienników 1956 - 1985”, których pierwszy tom został wydany przez Instytut Pamięci Narodowej: Dzienniki 1956-1965 t.1 (IPN, Warszawa 2008).


30 lipca, czwartek


Zbliża się już dwudziesta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. A wraz z nią wspomnienie tamtego lata na Mazowszu, lata akcji „Burza” i koncentracji w la-sach skulskich. A także tego wydarzenia, od pamięcio którym nie sposób mi się przez całe te dwadzieścia lat uwolnić i do którego w swoich rozmyślaniach ustawicznie wracam.

Była niedziela 30 lipca 1944 r., słychać już było, zwłaszcza nocą, pomruk zbliża-jącego się frontu, w Warszawie pachniało powstaniem. Przed tygodniem Niemcy ewakuowali z niej swoje urzędy i archiwa, uciekli ze swym dobytkiem volksdeutsche, pojawiły się pierwsze objawy paniki. Ale trwały krótko. Warszawa i okolice zostały szybko wzmocnione nowymi jednostkami wojskowymi, które zaprowadziły wszę -dzie surową kontrolę. Znać było, że Niemcy miasta nie oddadzą i będą na linii Wi-sły walczyć. Tego wieczora wraz z dwoma chłopakami z Szarych Szeregów powracałem z Mila-nówka do Grodziska. Byliśmy uzbrojeni w pistolety: ja miałem visa, „Konar” (Ludwik Kubiak) – parabellum, najmłodszy z nas szesnastoletni „Kmicic” (Witold Życiński) –mały pistolecik kalibru 6,35. Było już po dziewiątej, zapadała szarówka i trzeba było się spieszyć, by do domu dotrzeć przed godziną policyjną, która wówczas ustalona była na 22. To sprawiło, że na usilną prośbę chłopców, którzy chcieli oszczędzić swoim rodzicom niepokoju, zgodziłem się wyjątkowo od mojej pierwszej decyzji odstąpić i zamiast okrężnymi dróżkami, iść do Grodziska trasą najprostszą, to jest wzdłuż toru. (Tę chwilę słabości do tej pory sobie nieustannie wyrzucam).

Wychodziliśmy już z zabudowań Milanówka, gdy spod mostka kolejowego wysypał się nagle i zastąpił nam drogę patrol Wehrmachtu: gruby Unteroffizier z granatem trzonowym w dłoni i trzech żołnierzy z gotowymi do strzału karabinami. Nie było już możliwości cofnięcia się, starcie było nieuniknione. Oceniłem, że choć będzie trudno, mamy jakieś szanse i może ich w tym starciu wystrzelamy. Wszystko wszakże teraz zależy od nas samych. Kiedy jednak spojrzałem w lewo, straciłem nadzieję: zobaczyłem na nasypie kolejowym pozostałą część patrolu – dalszych trzech ludzi, w tym jeden ze schmeisserem. Zrozumiałem, że z tej walki nie wyjdziemy już z życiem. Należało tylko sprzedać je najdrożej. W tym celu postanowiłem zbliżyć się do nich tak bardzo, jak tylko się da, by każ -dy nasz strzał mógł być celny. Miałem z chłopcami umowę, że strzelam pierwszy, i to będzie dla nich dopiero sygnałem dla otwarcia ognia. Choć więc z tamtej strony krzyknięto „Hande hoch!”, nikt z nas nie podniósł rąk i podchodziliśmy do nich coraz bliżej. By czymś to upozorować i choć po części rozładować ich rosnący niepokój – już składali się do strzału – coś im po niemiecku bredziłem o naszych „papierach” i symulowałem sięganie po nie do kieszeni. W pewnym momencie Unteroffizier, od którego byłem już parę metrów, dostrzegł mój ruch dobycia visa i z krzykiem „Schiessen, schiessen!” rzucił się na mnie, by mnie obezwładnić. Upuścił przy tym swój Handgranat, który był mu zupełnie bezużyteczny, chwycił mnie potężnymi łapskami za przeguby rąk. Usłyszałem strzały jego kamratów, kątem oka dostrzegłem jak obaj moi koledzy padają jak ścięci. Umowa umową, ale dlaczego – widząc, co się dzieje – nie strzelili jednak pierwsi? Po oddaniu strzałów Niemcy pośpieszyli z pomocą swe mu dowódcy, który szamotał się ze mną, obstąpili mnie z wszystkich stron. Przez moment przeżywałem kryzys, ale tylko przez moment. Strzały do moich kolegów zmobilizowały mnie, wyzwoliły jakieś nowe siły. Przypomniałem sobie ze szkolenia w dżiu-dżitsu jeden chwyt, który pozwala dobyć ręce z uścisku przeciwnika nawet znacznie silniejszego. Wyszarpnąłem rękę i Unter offizierowi, któremu twarz wykrzywił teraz dziki strach, wypaliłem z visa w pierś. Jak zdmuchnięty potężną siłą padł ciężko na wznak. Odwróciłem się ku kolejnemu Niemcowi, który odrzuciwszy przedtem swój karabin, próbował swemu dowódcy pomóc w obezwładnieniu mnie. Ten sam zwierzęcy strach w jego oczach, mój strzał – i zdmuchnięty leży i on. Była to już rzeź. Z zimną i bezlitosną precyzją obróciłem się do dwóch ostatnich Niemców, teraz po-śpiesznie repetujących mausery, z których przed chwilą oddali strzały do moich kolegów. Ja byłem od nich szybszy. Bach – i leży Niemiec trzeci, który nie zdążył zło-żyć się do strzału. Czwarty już zdołał do mnie zmierzyć, niemal przykładając mi lufę do piersi. Ale ubiegłem go o ułamki sekund. Padł trafiony tak celnie, że zwinął się jak robak; nie zdołał nawet nacisnąć na spust, karabin ze stukiem wypadł mu z rąk na ziemię. Tak, z tą częścią patrolu zdołałem się skutecznie rozprawić, ale to jeszcze nie koniec.

Stałem z dymiącym pistoletem nad ciałami Niemców, spodziewając się kul ich kamra-tów z nasypu kolejowego. Tymczasem – nic. Obróciłem się ku nim i z najwyższym zdu-mieniem stwierdziłem, że nikogo tam nie ma. Widocznie cofnęli się wcześniej na drugą stronę nasypu i – choć strzały słyszeli – o wyniku stoczonej tu walki nic jeszcze nie wie-dzą. Przez chwilę, która wydała mi się długa, nie mogłem zdobyć się na żadną decyzję – ktoś, kto tego sam nie przeżył, nie zrozumie, jak trudno po pożegnaniu się z życiem powrócić do niego na nowo – po czym zacząłem biec na powrót ku zabudowaniom Milanówka. Biegłem powoli i jakby się do tego przymuszając, początkowo bez wiary, że to się uda i że to w ogóle ma sens. Dopiero po przebiegnięciu kilkudziesięciu kroków usłyszałem za sobą ryk wściekłości. Widać wyszła spod mostku druga część patrolu i te-raz dopiero dostrzegła, co się tutaj stało. A potem strzały karabinowe i długa seria ze schmeissera. Czekałem na cios, który mnie zwali z nóg. Ale byłem już przy domku dróżnika, który dał mi niezbędną osłonę.